Nie bez powodu w najważniejszych słowach-kluczach naszego wyjazdu większość dotyczy jedzenia – pokochaliśmy japońskie jedzenie i to nie tylko za sushi.
Jeśli śniadania to onigiri: trójkątne, owinięte w nori, wcale nie tak łatwe do odwinięcia albo ryżowe, okrągłe. Smaki przeróżne, wszystkie super. Dla Patryka śniadania to natomiast rolka albo dwie futomaka lub bento, czyli zestaw przeróżnych i bardzo ładnych kawałków sushi. Wszystko do kupienia w każdym konbini (czyli 7 eleven lub Family Mart; konbini to japoński skrót od angielskiego convenience stores – wygodny sklep – są, tak jak automaty, wszędzie, niemal co 100 m). Każde konbini posiada mikrofalówkę – można sobie podgrzać kupiony posiłek, może nie sushi 😉 ale zupę czy cokolwiek innego jak najbardziej.
W chwilach zmarznięcia ratowały nas automaty z napojami, znajdujące się mniej więcej co 10 kroków i mające do wyboru kawę/herbatę i zimną i podgrzewaną, ciepłą, idealną do ogrzania rąk 🙂
Podstawą naszych obiadów był ramen, tak bogaty i sycący, że wystarczał nam za dwa dania obiadowe, a często wręcz nie byliśmy w stanie go zjeść. Inny niż w Polsce, mniej przyprawiony, a bardziej aromatyczny, bogatszy smakowo.
“Zautomatyzowany” sposób zamawiania ramenu napotkaliśmy w knajpie Ichiran Shibuya w Tokio: przy wejściu do knajpy wybierasz w automacie rodzaj ramenu, dodatki itd, potem wypełniasz ankietę, czy wolisz łagodniejszą wersję, czy ostrzejszą, z większą ilością cebuli itd, czekasz aż zapali się światełko oznaczające wolne miejsce, siadasz i przez małe okienko osłonięte roletą podajesz ankietę i wydruk z automatu, po chwili otrzymujesz zamówiony ramen – bez żadnego osobistego kontaktu z obsługą. Język japoński nie był potrzebny 🙂
Najlepsze sushi w Tokio podobno można zjeść na targu rybnym Tsukiji Market, jako, że byliśmy tam zaraz po śniadaniu to z sushi zrezygnowaliśmy, ale to jedzone w innych miejscach też było wyjątkowe. Inne niż to w Polsce, bo podstawą jest świeża ryba, kupiona rano na Tsukiji Market. Minimum dodatków, bez awokado, serków, szczypiorków, najczęściej tylko ryba i ryż. W Japonii koniecznie trzeba pójść do baru z “kręcącym się sushi”, gdzie siadasz przy stole i bierzesz talerzyk z sushi z kręcącej się taśmy lub łódeczek przed tobą, a na koniec obsługa specjalnym czytnikiem zlicza ilość talerzyków i ich kolory, podając ci kwotę do zapłaty. Plusem takich barów jest to, że nie musisz niczego zamawiać, widzisz sushi na talerzyku i wybierasz to, które ci się podoba, minusem jest to, że trudno zakończyć jedzenie 🙂 ceny sushi mniej więcej o połowę niższe niż w Polsce.
Często na obiadokolacje wybieraliśmy tempurę, a dokładniej udon z tempurą, nie było to z pewnością najmniej kaloryczne jedzenie w Japonii, za to bardzo smaczne.
W Hiroszimie i w Osace musieliśmy spróbować okonomiyaki, dostępne w całej Japonii, ale w tych miastach uważane za najlepsze, czyli placuszki z kapusty i ciasta naleśnikowego z dodatkami. Je się je najczęściej bezpośrednio z płyty grzewczej znajdującej się przy każdym stoliku, zdejmując łopatką, gdy uznamy, że już są wystarczająco wysmażone.
Japonia będzie też już chyba zawsze kojarzyła się nam z ciastkami, najczęściej w kształcie rybki, z przeróżnym nadzieniem (taiyaki). Podstawowym jest pasta ze słodkiej fasoli, ale my często wybieraliśmy bardziej swojską czekoladę czy budyń.
Czasem zamiast rybki wybieraliśmy Buddę 😉
Jako, że byliśmy w Japonii w czasie kwitnienia wiśni niemalże wszystko co dało się zjeść opatrzone było tym motywem, nie tylko słodycze, na zdjęciu przykładowo piwo. Drugim motywem przewodnim jedzenia, najczęściej słodyczy, była zielona herbata. Obowiązkowe dla nas były Kit Katy o smaku zielonej herbaty i pyszne, zielone lody.
Jeśli chodzi o jedzenie to kilka słów o sposobie zamawiania czy płacenia. Wybór potrawy w restauracji w Japonii jest niesamowicie prosty, bo na wystawach restauracji czy nawet budek z lodami i goframi są woskowe potrawy – dokładne, woskowe przykłady każdej z oferowanych potraw.
W restauracji wraz z potrawą dostajemy rachunek, który najczęściej przyczepiany jest do stołu i w przypadku domawiania kolejnych potraw uzupełniany, wychodząc z restauracji zabieramy ten rachunek i płacimy w kasie znajdującej się przy drzwiach, prosto i szybko. Nie dajemy napiwków, w ogóle, Japończycy ze swoją skrupulatnością i grzecznością będą traktowali napiwek jako nadpłatę, którą muszą nam zwrócić.
Co do napojów to podstawą jest zielona herbata podawana w każdej restauracji czy knajpce za darmo.
Zachwyciła nas sake (a tak naprawdę nihonshu, bo w Japonii sake to po prostu alkohol, każdy), czyli napój ze sfermentowanego ryżu. Na pierwsze zapoznanie się z sake wybraliśmy knajpę znajdującą się na dole Hostelu Bunka w dzielnicy Asakusa z niezwykle czytelną rozpiską – mogliśmy wybrać, czy chcemy napój raczej słodki, czy cierpki, mocny, czy słaby, z określonego regionu Japonii. Ciekawy jest sposób podawania sake – kelner nalewał nam je do kieliszków stojących na małych podstawkach, tak aby wylać trochę na podstawek – tutaj znowu kłania się uprzejmość Japończyków, są bowiem przewrażliwieni na punkcie tego, żeby nie nalać zbyt mało, lepiej więc więcej, żeby się wylewało z kieliszka. Spijamy więc trochę z kieliszka, a potem przelewamy sake z podstawki do kieliszka.
W pubach i knajpach zaznaliśmy niezwykłej gościnności Japończyków – jako, że do sake podaje się różne przekąski, krewetki, glony, warzywa w tempurze, Japończycy siedzący przy stolikach obok zamawiali dla nas co ciekawsze przekąski, ale i sake, ciesząc się ogromnie, gdy nam smakowało. A już ekstremalne wybuchy radości sprawiały im próby nauczenia ich przez Patryka polskiego “na zdrowie”, oni natomiast uczyli nas “kampai”.